Sri Lanka - Perła Orientu
Rejon: Sri Lanka: Negombo, Kandy, Pinnewela,
Nuwara Eliya, Polonnaruwa, Uppuveli, Nilaveli, Trincomalee, Matara, Weligama,
Unawatuna, Mirissa, Colombo.
|
Cejlon to na pierwszy rzut oka
"w zasadzie Indie" ale jak bardzo mylne jest to stwierdzenie, można
przekonać się już przez pierwsze dni pobytu. Przede wszystkim o wiele czyściej,
ludność jest również bardzo biedna, jednak różnica jest znacznie
odczuwalna. Stopień higieny mimo że azjatycki, to jednak o wiele większy, można
jeść tam praktycznie wszystko z ulicy i nie spotka nas pewne zatrucie jak w Indiach. Ludzie? mniej oszukują i są życzliwsi dla przyjezdnych. Poziom
cenowy można porównać do Tajlandii. Od
roku istnieje obowiązek wizowy- aplikację można złożyć tutaj.
Duszny powiew oceanu
Tak! Monsun, rzut beretem do równika, plaża, palmy i kokosy, to tutaj. Sri Lanka! Po lądowaniu jedziemy znajdując klimatyczny autobus z palącymi się kadzidełkami i muzyką z Bollywood od razu do
Negombo. Miasteczko na zachodnim wybrzeżu, pozornie nie wyglądające na mekkę backpacerów, jednak znajdujemy swoje miejsce i wyruszamy na pierwsze spotkanie z Cejlonem. Rybacy zwijający sieci, tłum radosnych dzieci które wybiegają nam na powitanie z każdego domu- zwiedzamy część miasta gdzie nie zapuszczają się turyści. Monsun- tylko teoretycznie, w tej części wyspy powinno padać, jednak tu rozczarowanie ! mimo duszności powietrza i czarnych chmur ani jedna kropla deszczu nie spadła z
nieba…
Monsun, ząb Buddy i brytyjski hotel
Przed wyjazdem odkryliśmy ciekawe rozwiązanie
do znalezienia i rezerwacji hoteli online i postanowiliśmy sprawdzić w
praktyce.
Jedziemy do Kandy- drugiego co do wielkości miasta Sri Lanki, jej dawnej
stolicy. Znaleźliśmy na stronie trivago.pl
wiele hoteli, wybór pada na hotel Olde Empire, teoretycznie najtańsze miejsce w
centrum ale okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Hotel ten to piękna pozostałość po Brytyjczykach, klimat kolonialny czuje się na każdym kroku, schody, dekoracja, bardzo urokliwe miejsce. Mówi się o świetnym jedzeniu w restauracji hotelowej- sprawdzamy to obowiązkowo, czas na rice & curry, symbol kuchni tej wyspy.
Oooooostro! Nigdy nie jedliśmy czegoś o podobnym poziomie zawartości chilli, nawet w wiórkach kokosowych.
Obiad podany był w sześciu miseczkach z poszczególnymi składnikami curry
oraz ryż dla każdego. Ryba, warzywa i słynne wiórki kokosowe z chilli. Po zrozumieniu co będzie nas kulinarnie czekać podczas tej podróży, zwiedzamy
pobliską świątynię z zębem Buddy, święte miejsce buddystów, tu dopiero monsun pokazuje że jednak nie śpi, mała ulewa i już wiemy że w Negombo mieliśmy szczęście.
Monsun nas nie oszczędza i przypominamy sobie o praniu powieszonym na hotelowym
dachu...
Każdy kokardkę ma na ogonie
Pinnewela, - sierociniec słoni położony w malowniczym lesie tropikalnym, niedaleko Kandy. Stado składa się z około 80 słoni, można zobaczyć je w rzece podczas codziennej kąpieli jak i w zagrodach.
Historia sierocińca i dużo informacji dostępna jest tutaj.
Po obejrzeniu stada w rzece, zdejmujemy buty i idziemy nią aż do pobliskiej wioski, nie dla nas turystyczne ścieżki i powrót do hotelu ! Wchodzimy w las, sprawdzamy wytrzymałość lian, odwiedzamy plantację bananów i przy wyjściu z lasu zaprasza nas do siebie do domu mieszkająca tam rodzina, jak miło. Okazuje się że bardzo rzadko ktokolwiek biały pojawia się tam, oglądamy Flinstonów po syngalesku, pijemy kawę, dostajemy owoce i łapiemy autobus do Kandy. Pomijając fakt prawie wypadnięcia z autobusu, stojąc na jego schodach gdy zaczął normalną jazdę po krętej górskich drodze nie przejmując się za bardzo faktem osób które o mało nie znalazły się poza nim, za mała chwilkę sprzedający bilety bezproblemowo przecisnął się przez ludzi i wręczył bileciki…
Wśród lśniących ostrzy herbaty
Cejlon? Herbata! To pierwsze skojarzenie jest jak najbardziej trafne, jedziemy wijącą się kilkadziesiąt kilometrów droga między górami plantacji do
Nawaru Eliya, centrum tego regionu. W środku wyspy pośród mglistych gór, na wysokości 1800 m.n.p.m. rośnie herbata, panuje tam odpowiedni klimat, nie jest tam za ciepło, noce są zimne, często pada deszcz, jest przy tym bardzo wilgotno. To stąd wywodzi się Lipton, Dilmah i podobne historie. Nasz cel to planatacje Laboukalle żeby rozbić namiot i cieszyć się widokiem pól herbacianych tylko dla siebie. Jesteśmy niemałym zjawiskiem w tamilskich wioskach, szukamy kobiet pracujących przy zbiorze herbaty i podziwiamy ogromną mgłę która unosi się przez cały nasz pobyt nad tymi herbacianymi górami. Schodząc już po ciemku na nocleg, spotyka nas najdziwniejsza osoba całej podróży- bardzo specyficzny mieszkaniec wioski,
który
upiera się że musimy spać u niego w domu i że nie pozwoli nam spać po środku
plantacji w namiocie.
Natarczywość z jaką chce nam pomóc jest do tego stopnia przytłaczająca, że uciekamy mu, ku wielkiemu zdziwieniu biegnie za nami z latarką po plantacji, widząc nasz namiot stwierdza że on tu zostanie i będzie nas pilnować
do rana. W końcu jednak po 20 minutach się znudził,
odebrał kilka telefonów i pożegnał się. Rano znów jesteśmy brani przez
okolicznych mieszkańców za kręcących materiał dla Discovery...
It’s you again mr Bandula!
Kierunek: Polonnaruwa. Miasto na wschodzie Sri Lanki, tu klimat zmienia się na bardziej suchy, pojawiają się termitiery i palące słońce. Po przyjeździe zatrzymuje nas rikszarz który przedstawia się jako mr
Bandula, jego hotelik okazuje się bardzo przytulnym dla podróżujących z plecakiem miejscem z pierwszym obiadem który przypomina coś afrykańskiego- mianowicie całą rybę, jest to naprawdę bonus, bo zawsze dostawaliśmy małe kawałeczki do ryżu. Bandula i jego tuk-tuk towarzyszą nam chcąc nie chcąc cały czas, gdziekolwiek nie pojedziemy nagle z za zakrętu wyłania się tuk-tuk a z niego Bandula zadaje pytania: po co, gdzie, dlaczego i tak cały czas, typowe zdziwienie cejlońskie, oni ciągle się dziwią robieniu czegośco nie jest typowym zachowaniem turystów. Wzięliśmy rowery i pojechaliśmy na przełaj przez pola i las tropikalny, zwiedzając część zabytków, w połowie drogi oczywiście spotkanie z Bandulą ale naszą uwagę zwróciła akcja w rzece, dwumetrowy waran (!) zabierał się za zwłoki psa, inne się go bały, później podpłynęło więcej tych dziwnych stworzeń. Wieczorem na niebie widzimy ogromne nietoperze które budzą się i w dużej ilości lecą na drzewa owocowe żeby znaleźć swój posiłek.
Dużo informacji o gadach na Sri Lance można znaleźć na stronie.
Żar tropików
Wschodnie wybrzeże wyspy - takiego upału nie widziałem nigdzie indziej na świecie, o żadnej porze roku ! Słońce pali nawet o 7 rano, a około południa schowanie się jest konieczne żeby to przeżyć. Tu nie było żartów, w porównaniu do słońca saharyjskiego latem, to było gorsze. Trincomalee, trasa pociągiem i szukanie jadłodajni z czymkolwiek co nie jest bułeczką z chilli, w upale stulecia nie była to łatwa przygoda. Pierwsza miejscowość plażowa- Uppuveli, przyjemne miejsce z ciągnącym, wydawałoby się w nieskończoność brzegiem, gdzie za świątynią hinduską i portem, nie ma już w ogóle ludzi o turystach nawet nie wspominając, można iść i iść.. w stronę słońca. Tak dotarliśmy do Nilaveli, drugiej miejscowości tego rejonu. Widać w nim ślady po tsunami z 2006 roku, które zrobiło tam niezłe spustoszenie. Nie zdążyła rozwinąć się infrastruktura turystyczna przez ten czas, zostało jedynie kilka drogich hoteli- tu przyszedł czas na namiot na plaży ! Rano ku naszemu zdziwieniu okazało się, że rozbiliśmy się w miejscu dość aktywnego połowu, rybacy zwijali sieci tuż przy naszym namiocie. Pobliskie wioski były bardzo ciekawe, rybacy naprawiali sieci, wszędzie suszyły się kałamarnice i biegały roześmiane dzieci.
300 rupees for one men
Wesołym autobusem udaliśmy się na południe wyspy, do Weligamy. Powróciła wszechobecna duszność i ulewa co jakiś czas. Tak, wreszcie padało i pora monsunowa zaczęła wyglądać właściwie. Kilka razy zrywała się ulewa i po niedługim czasie kompletnie przestawało padać. Był to jednak bardzo przyjemny okres, wg nas jest to lepsza pora niż „sezon turystyczny” gdzie jest upalnie i bezchmurno, podczas monsunu jest po prostu ciekawiej, nie przeszkadza to aż tak bardzo w podróżowaniu, w zasadzie to w ogóle nie przeszkadza to w sierpniu a jest bardziej rześko, mimo wilgotności, wieje od oceanu. Zaczęło się poszukiwanie jednego z symboli wyspy, rybaków którzy łowią stojąc na drewnianych palach. Znaleźliśmy je, jednak bez rybaków. Po odwiedzinach w Mirissie, plaża ta i okolice robią naprawdę wrażenie, pojechaliśmy do naszej Weligamy gdzie dowiedzieliśmy się, że rybacy owszem czasem tak łowią, ale najczęściej za opłatą do zdjęcia… tu czar prysł i uleciała cała magia panów na palach. Rano poszliśmy w miejsce gdzie były one powbijane, rybacy siedzieli na brzegu i padło zdanie „so 300 rupees for one men? Ok.?”
Una watuna, jak cudownie to brzmi
więc już się nie martw.. aż do końca swych dni, naucz się tych dwóch, radosnych słów! Unawatuna, miejscowość na południu Sri Lanki, niedaleko Weligamy. Mimo atmosfery bardzo turystycznego miejsca, ech ech what else I can say- w końcu i takie musieliśmy odwiedzić, dało się znaleźć bardzo fajną lokalizację na uboczu z palmami które dosłownie rosły prawie na balkonie J lazurowa woda, zawyżone ceny, biegające warany i świątynie buddyjskie, to na pierwszy rzut oka. Poznając bardziej okolicę, znajdujemy bardziej odludne zakątki wybrzeża, piękne skały o które fale oceanu wzbudzone monsunowymi wiatrami rozbijają się z wielką siłą, to był przepiękny widok… szkoda że jeden z ostatnich podczas tej podróży..
Do you need tuk-tuk?
To zdanie zmieniło swoje znaczenie, jak śmiesznie czasem wszystko może się ułożyć- na końcu wyprawy.. w Kolombo podczas prawdziwej ulewy monsunowej która skutecznie uniemożliwiała poruszanie się po mieście, ratuje nas to, przed czym wzbranialiśmy się przez cały wyjazd- tuk tuk! Bardzo miły kierowca oszczędził nam kąpieli w strugach deszczu i zawiózł tam gdzie chcieliśmy. Deszcz, raczej wyglądał jak ściana wodospadu. Monsun padał nadal, burza szalała nad stolicą Sri Lanki a my pędząc tuk tukiem wśród ciemności, podążaliśmy w stronę lotniska, pożegnać się z tą perła Oceanu Indyjskiego…
|